Jakiś człek o gołębim sercu i świńskim nicku, sfilmował nas w Krakowie. Przedpremierowo, takie szybkie jeb jeb jeb. Kto ma ochotę, zagląda..
Cristina De Stefano, włoska autorka znana z książki na temat „kobiet niepokornych”, po raz kolejny odważyła się na dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest podjęcie próby napisania biografii jednego z najważniejszych symboli dziennikarstwa XX wieku, czyli Oriany Fallaci. Druga natomiast dotyczy kreacji mniej znanego wizerunku tej włoskiej reporterki, korespondentki wojennej i pisarki, która przeprowadziła wywiady z najbardziej znanymi w tamtym okresie przywódcami światowymi i ludźmi mającymi duży wpływ na późniejszy rozwój wydarzeń politycznych i społecznych na świecie. Autorka „Penelopy na wojnie” nie chciała nawet słyszeć o tym, aby ktoś nawet spróbował nakreślić w książce jej własne życie, doświadczenia i charakter – twierdziła, że biografowie to oszuści, którzy umyślnie albo nieświadomie wprowadzają czytelników w błąd*, nawet sama chciała napisać własną autobiografię, aby uniknąć ewentualnych przekłamań. Nie udało się tego dokonać Orianie, ale Cristinie De Stefano udało się wydać książkę o życiu i twórczości tej niepokornej Włoszki. O czym dowiadujemy się podczas lektury „Oriana Fallaci. Portret kobiety”? Przede wszystkim o niesłychanej determinacji, ambicji i odwadze bohaterki książki. Czytelnikowi imponuje postawa Oriany nie tylko podczas jej pierwszych prób dziennikarskich, kiedy zajmowała się tym, czego nie uważała za warte jej uwagi, czyli relacjami z rozpraw sądowych i pisaniem najnowszych plotek o gwiazdach filmowych. Istotne jest również to, że dziennikarka rzadko rezygnowała z postawionych sobie celów i nigdy nie próbowała udawać kogoś, kim w rzeczywistości nie była. Nie wstydziła się swojego pochodzenia (niezamożna rodzina z Florencji, ojciec-partyzant, zagorzały przeciwnik faszyzmu za czasów Mussoliniego) oraz wybuchowego charakteru, który pozwolił się jej „wybić” w czasach, kiedy to mężczyźni stawali się autorytetami w dziennikarstwie oraz dał wiele możliwości w pracy - podróże, nowe znajomości czy nawet umiejętność obrony własnego zdania (zwłaszcza po skandalu, jaki wywołał tekst „Wściekłość i duma”). Od samego początku tworzyła swój wyjątkowy styl w pisaniu oraz przeprowadzeniu wywiadów – dla niektórych jej rozmówców, np. Henry’ego Kissingera, ta rozmowa okazała się najgorszym momentem w życiu, ba, tak ważne osobistości, jak Fidel Castro czy Jan Paweł II odmówiły wywiadu z Włoszką po zapoznaniu się z jej metodą pracy. W pamięci czytelników i wielbicieli pióra Oriana Fallaci zapisała się jako drobna brunetka o inteligentnym spojrzeniu, trzymająca w dłoniach zapalonego papierosa. Pomimo wykreowanego przez siebie wizerunku twardej, nieugiętej reporterki, Oriana nie ukrywała swojej kobiecości i podkreślała swoją oryginalną urodę, ale też skrycie marzyła o tym, żeby wyjść za mąż za ukochanego mężczyznę i urodzić mu dzieci. Niestety, w parze z udaną karierą zawodową nie szło życie miłosne Oriany. Pierwsza nieszczęśliwa miłość, przelotne związki z mężczyznami, bliska znajomość z Francois Pelou, a później z Aleksandrosem Panakoulisem były ważnymi momentami w życiu Oriany, jednak wszystko to zakończyło się bolesnymi rozstaniami i cierpieniem dziennikarki, czego efektem było napisanie „Listu do nienarodzonego dziecka” czy „A Man”. W tej kwestii Cristina De Stefano pokazuje czytelnikowi odmienne oblicze autorki „Inszallach” – kobiety niepokornej, upartej i wybuchowej, która jest jednocześnie wrażliwa na krzywdę innych i wierna bliskim osobom. Jeśli coś lub kogoś kochała, to wkładała w to uczucie całą siebie, stawała się inną osobą: bardziej delikatną i kruchą w porównaniu z tą znaną i popularną osobowością dziennikarską, która przeprowadzała wywiady z Mauamarem Kadafim czy Jasirem Arafatem. Jedno trzeba było przyznać – Oriana Fallaci doskonale ukrywała osobiste tajemnice. Rodzina, pisanie, książki Nowy Jork, Florencja, papierosy, Aleksandros Panakoulis, polityka – to wszystko kochała Oriana Fallaci. Cristina De Stefano napisała przejmującą książkę o kobiecie podziwianej przez wielu ludzi (dziennikarzy, feministki, pisarzy, polityków czy osoby, które marzą o karierze artystycznej lub reporterskiej), która ze swoimi dramatami i cierpieniami zawsze musiała radzić sobie sama. Oriana nigdy nie potrafiła zaakceptować istnienia czegoś takiego, jak śmierć. Mimo przegranej walki z nowotworem w 2006 roku ta włoska dziennikarka zyskała w oczach czytelników nieśmiertelność. „Oriana Fallaci”. Portret kobiety to biografia, którą warto przeczytać, aby odkryć coś nowego o życiu i twórczości tytułowej Włoszki. Anna Wolak * Cytat pochodzi z recenzowanej ksiażki.
Śmigłowiec (zdj. ilustracyjne) Ukraińskie Państwowe Biuro Śledcze (DBR) poinformowało, że zakończyło śledztwo dotyczące styczniowej katastrofy śmigłowca Eurocopter Super Puma w Browarach pod Kijowem, w której zginął szef MSW Ukrainy Denys Monastyrski. “Śledczy ustalili, że osoby oficjalne dopuściły się jawnego naruszenia zasad bezpieczeństwa ruchu i eksploatacji
Kiedyś sport musiał dzielić z pracą w "Muszyniance", a specjalistyczny sprzęt budować z tatą. Dziś Tomasz Kowal jest już gwiazdą. Ale wcale nie wyłącznie dlatego, że nosi na sobie górę mięśniJ est jednym z najsilniejszych ludzi w Europie. Poza sezonem - tak, w zasadzie tylko dla zabawy, żeby nie wypaść z formy - dźwiga sobie po 250 kilo. Z kolei na zawodach ciężary sięgają i 400 kilogramów. Waga? Optymalnie 134 kg. Biceps? Pół metra z okładem. Do tego udo (80 cm) i klatka piersiowa: 138 cm. Łamie nie tylko kolejne rekordy, ale też stereotypy. - Ludzie ze zdziwieniem mówią, że moja budowa ciała nie pasuje do tego, jakim jestem człowiekiem. A ja po prostu jestem wrażliwy. Lubię pomagać. No bo kto tak naprawdę pomoże dzieciakom? Nasze państwo? - pyta Tomasz Kowal, strongman z Krynicy-Zdroju. Kwestuje, bierze udział w zawodach, a nawet... tańczy zumbę. - Ja i zumba? Wyobrażacie to sobie? - opowiada z uśmiechem. - No, ale uzbieraliśmy na implant dla głuchoniemego chłopczyka. Opłaciło się. Odwiedza fundacje, szkoły, przedszkola. Dzięki temu Julce i Nikodemowi można było podarować wózki. Zresztą, takie przykłady można by mnożyć. Niedawno w Nowym Sączu odwiedził Stowarzyszenie "Nadzieja". - Aż mnie za serce ścisnęło, kiedy zobaczyłem, jak te dzieci pracują z rehabilitantami. W takich sytuacjach zawsze sobie myślę, że człowiek to miał jednak szczęście. Codziennie rano dziękuję Bogu za to, co mi dał i kim jestem - przyznaje. Oczko w głowieZa dobre serce los odwdzięczył się pół roku temu. Poznał wtedy Anię. Na Facebooku zaprosiła go do Gorlic, gdzie sama pracuje z trudną młodzieżą. Najpierw się zdzwonili, a potem zakochali od pierwszego wejrzenia. Co prawda oświadczyn jeszcze nie było, bo to ma być coś specjalnego, ale w przyszłym roku wezmą ślub. Nawet sala weselna jest już zarezerwowana. - Wcześniej takie rzeczy nie były dla mnie priorytetem. Koncentrowałem się jedynie na karierze, ale co tu dużo mówić, zaczęła mi doskwierać samotność. Mam przecież 34 lata. Koledzy, młodsi siostra i brat, założyli już swoje rodziny, a ja? Przychodzą święta, i co? Sam... Niesamowicie się cieszę z tego wyjazdu do Gorlic. Ania to moje oczko w głowie. Świetna silny, wykształconyTomasz Kowal to, od minionego października, magister marketingu oraz sprzedaży. - No bo kto powiedział, że człowiek, który dźwiga ciężary, nie może być porządnie wykształcony? To jakiś kolejny stereotyp - puszcza oko. - Zresztą, nie jestem jedynym siłaczem po studiach. Podobnie jest przecież z Krzysiem Radzikowskim, a taki Mariusz Pudzianowski to już nawet chyba otworzył przewód doktorski. Studiował w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu. Pracę magisterską napisał na piątkę, a obronił na cztery z plusem. Tyle tylko, że tak naprawdę nie wiadomo, kto komu był potrzebny, bo przecież zanim rozpoczął studia, już od dawna sam negocjował ze sponsorami. - Miło wspominam te pięć lat na uczelni. A skąd taki pomysł? Trzeba mieć jakiś plan na przyszłość. Bardzo lubię marketing, a postawiłem na naukę, bo wiem, że każdy sportowiec kiedyś ze sceny musi jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. - Ale był taki okres, że pracowałem w rozlewni Muszynianki. Na zmiany. Przed nocą szedłem jeszcze na trening, a potem przez osiem godzin odkładałem w jego życiu był zawsze. Od przedszkola trzyma się z Pawłem Kołodziejem, znanym pięściarzem, który także jest z Krynicy. Razem jako piętnastolatkowie trafili na zajęcia kick-boxingu. Późniejszy "Góral" lub "Diabeł Tasmański (takie ksywy otrzymał od innych strogmanów) ważył wtedy 49 i pół kilo. Walka jakoś za specjalnie jednak go nie wciągnęła. Bardziej zerkał w stronę siłowni, więc po jakiś pięciu latach, w 2000 roku, ważył już 95 kg, a na ławce wyciskał 200 kg. Wkrótce nastąpił przełom. Tata - złota rączka- Na siłownię chodził ze mną Roman Gzyl, człowiek starszy ode mnie o ponad 10 lat. Wtedy zawody strongmańskie wchodziły do Polski, a on zgłosił się na start. Byliśmy kumplami z siłowni, więc pojechałem mu kibicować. Podszedłem, obejrzałem, podotykałem tamte ciężary i pomyślałem sobie: "O Jezu, to czym ja teraz ćwiczę, to jakieś minimum. Kiedy ja coś takiego podniosę? Trzeba się sprawdzić" - tłumaczy. Tak został strongmenem. Na początku treningi musiały odbywać się tylko w zwykłej siłowni, ponieważ trzeba było wzmocnić nogi, plecy, ramiona. Kiedy zbudował już bazę, samą technikę należało ćwiczyć na sprzęcie specjalistycznym. Bo co z tego, że będzie miał silną klatkę, jak przyjdą zawody i nie będzie wiedzieć, jak kulę złapać, czy poradzić sobie ze spacerem buszmena, drwala? Tutaj pomógł tata. - Złota rączka, do tego też silny, więc partyzanckim sposobem sami porobiliśmy niektóre rzeczy. No a dziś w Krynicy mam swoją halę, gdzie jest tylko i wyłącznie sprzęt specjalistyczny. Trening na normalnej siłowni, to teraz zwykła zabawa. Wchodzę tam tylko po sezonie, żeby podtrzymać formę, poruszać się, utrzymać masę mięśniową. Kocham dźwigać, więc nie wyobrażam sobie, żeby nie iść na trening. Nie było takiego dnia, żebym powiedział, że nie dam rady, że może sobie poleżę. Zadebiutował w 2004 roku, pierwszy sukces przyszedł już rok później. Kowal pojechał na turniej "Rekordy Siłaczy". - Wcześniej trenowałem tylko tak na partyzanta, a tam zjechały się różne chłopaki i mówią, że oni to ćwiczą na profesjonalnym sprzęcie. Pokazywali zdjęcia, więc pomyślałem sobie: "Kurczę, co ja tu w ogóle robię?". Przyjechałem jak jakiś chłopak ze wsi, który właśnie przesiadł się z ciągnika do mercedesa. No, ale co, ostatecznie zająłem jednak drugie propos mercedesa, ten Kowala zimą radzi sobie świetnie, ale Tomasz jeździ też cinquecento. Wersja sporting. Ten samochód czasem zdarza mu się samemu wyciągać z zaspy. - Ludzi w ogóle bawi, jak podjeżdżam pod sklep i wysiadam z tego cinquecento. Widzę, jak zerkają z boku. A przecież wiadomo, że zimą Krynica jest zatłoczona, więc łatwiej gdzieś zaparkować właśnie takim małym autkiem. Zresztą, po zakupach jadę sobie nim do swojej hali, wjeżdżam na platformę, a potem podnoszę kilkadziesiąt razy. Góra, dół, góra, dół - kto powiedział, że siłacz nie może też mieć poczucia humoru?Nie będzie jak "Pudzian". RaczejCo, kiedy już zejdzie ze sceny? - Wielu ludzi mnie pyta, czy pójdę w tę stronę co Mariusz Pudzianowski. Hmm, dzisiaj mogę powiedzieć, że gdy skończę dźwiganie, będzie to także mój całkowity koniec ze sportem. Z drugiej jednak strony, ostatnio polubiłem aikido... Nie, raczej nie wiążę z tym przyszłości...Tomasz Kowal - urodził się 28 listopada 1980 roku, mieszka w aktualnym międzynarodowym mistrzem Polski strongmanówz 2014 roku. Kowal to także wicemistrz Europy Strongman życiowe: -przysiad: 330 kg,-wyciskanie: 240 kg, -martwy ciąg: 390 kg, -wyciskanie zza karku: twarzą budowlanych firm "Erbet" i "Żelbet".
Otherwise it completely destroys their farmers, since it is not worth their while either to grow crops or to keep animals. Nauka się opłaca. more_vert. One is to deliver extrinsic motivation, that education has a payoff.
Dwa lata temu Praga Południe w małym kościółku na Fieldorfa żegnała Stefana Sudoła. Nauczyciel fizyki ze Śląska nie stał się słynny w całym kraju. Ale w gazetach można było znaleźć nekrologi zamówione przez dawnych jego uczniów, jeszcze z lat 60. W swoim małym świecie był charyzmatyczny. Ja poznałem go na przełomie lat 80. i 90., kiedy uczyłem przez pięć lat historii w liceum Marii Curie-Skłodowskiej na tejże Pradze. Wkrótce potem dawna klasa, której był ukochanym wychowawcą, zaprosiła mnie na biesiadę. Ledwie po niej wstałem do radia. Takie kontakty to może najcudowniejsze, co człowieka w życiu spotyka. Żałuję, że nie mam drugiego życia, w którym mógłbym uczyć młodych ludzi aż do emerytury. Na biesiadzie spotkałem dawnego ucznia Stefana Sudoła. Nazwijmy go Piotrem P., bo nie wiem, czy chciałby oglądać swoje nazwisko w gazecie. Kiedy go uczyłem, próbował przychodzić do liceum z tak zwanym irokezem na głowie. Szkoła po pewnych wahaniach zmusiła go, aby tego irokeza ściął. Opisałem ten epizod w swojej powieści „Romans licealny" wydanej w 2009 roku. Okazało się, że Piotr rozpoznał w niej siebie (choć był tam postacią drugoplanową). Miło było razem powspominać to i owo. Ale cała historia wywołała we mnie burzę nie tylko wspomnień, ale i rozważań. Wtedy pod koniec lat 80. sam będąc człowiekiem młodym, źle odebrałem ten akt szkolnej „tyranii". Traf chciał, że czołową rzeczniczką obyczajowego rygoryzmu była nauczycielka dzierżąca w swoich rękach stery organizacji zakładowej PZPR, co skądinąd każdego, kto pamięta tamte czasy, nie powinno dziwić. I tego ówczesnego krytycyzmu nie cofam. Szkoła pilnująca różnych konieczności, takich jak udział w pierwszomajowych pochodach, jawiła się jako strażniczka konformizmu. Lata 80. to skądinąd czas ścierania się starego z nowym. Swoistego purytanizmu ekipy Jaruzelskiego i zarazem prasy, także młodzieżowej, lansującej już wzorce swobody. Dopiero pod koniec mojej pracy, około roku 1991 dowiedziałem się, że wielu moich uczniów na swoich imprezkach popala trawę. Były to dla mnie rzeczy nowe. Z drugiej strony nie dramatyzowałem z powodu bezlitośnie wykarczowanej fryzury Piotrusia, chłopca miłego i zabawnego. Sam chodziłem kilka lat wcześniej do innego liceum w tej samej dzielnicy, do Wyspiańskiego. Była to szkoła dużo bardziej wymagająca, tradycyjna. Tam panowała dyscyplina, a nauczyciele, czasem bardzo malowniczy, byli półbogami. Kiedy poszedłem do Curie-Skłodowskiej, poznałem liceum otwarte na uczniów słabszych i mniej systematycznych, więc z natury bardziej tolerancyjne. Na dokładkę trochę zmieniły się już nie za bardzo bali się nauczycieli, ale nauczyciele jeszcze nie zaczynali bać się uczniów. W tym kontekście to wymuszenie szkolnej konieczności nie jawiło się jako okrucieństwo. Sami koledzy Piotra nie przeżywali tak strasznie jego „krzywdy", zwłaszcza że egzekutorem dyscypliny był ich ukochany wychowawca Stefan Sudoł, tyran o gołębim sercu, ale człowiek staroświecki. Jakoś rozumieli tę jego staroświeckość i wybaczali mu, tak jak on im wybaczał różne rzeczy, które nie całkiem rozumiał. Ot, wzajemny kompromis możliwy w sytuacji, kiedy żadna ze stron nie ma pełnej przewagi nad drugą. Ale i w sytuacji, gdy nauczyciel naprawdę kocha młodzież. A młodzież nie przychodzi do kolejnych szkół przekonana, że wolno jej wszystko. Przypomniałem sobie tamtą sytuację po latach, kiedy w Polsce wybuchła awantura o szkolne mundurki. Byłem wobec niej chłodny. Rozumiałem wagę symboliczną tej regulacji – może od tego należało uzdrawiać szkołę (tak jak Artur z „Tanga" Mrożka zaczął uzdrawiać rozmemłaną rodzinkę od wciśnięcia ich w przepisowe stroje)? Mundurki mają też swoją rolę wychowawczą, mogą uczyć zdrowego egalitaryzmu. Ale jako wielbiciel Mrożka wiedziałem, że może to być tylko dekorowanie czegoś, czego natura wcale się nie zmieni – taką sytuację obserwujemy na przykład w Anglii. No i w głębi duszy nie jestem przekonany, czy człowiek psuje się od fryzury. A jeszcze z trzeciej strony świat, w którym starszym nie wolno niczego, jest światem kto wie, czy nie straszniejszym. Świat, gdzie nie wolno narzucać nakazów, czasem nawet niemądrych lub przesadnych, jest światem kształtującym egoistów. Ludzi, którzy nie będą mieli nawet okazji się pobuntować jak Pan Bóg przykazał. Młodzi ludzie, dziś 40-latki, wychowani nie najgorzej przez Sudoła, nawet jeśli był z PZPR i czasem stawał się nieznośny, jakoś to rozumieli, a przynajmniej przeczuwali. No tak, ale niestety czas, kiedy uczniowie nie bardzo boją się nauczycieli, a nauczyciele nie bardzo boją się uczniów, może trwać krótko. Jest z natury przejściowy, bo człowiek lubi wylewać dziecko z kąpielą. Piotr P. z lekkomyślnego chłopca stał się, zdaje się, sensownym facetem. Ale czy podobnych facetów będzie produkował obecny system, nastawiony na udowadnianie, że uczniowi wolno wszystko, bo jak nauczyciel czegoś zażąda, uczeń pójdzie choćby do sądu? A w poważnych gazetach przeczyta na dokładkę, że jest cool i „trzymać tak dalej"? Przypuszczam, że wątpię. ? Autor jest publicystą?„Uważam Rze"
Dzisiaj bardzo ważna dla mnie osoba ma swoje święto : kobieta o "gołębim sercu", cudowna i dobra, która każdą swoją chwilę poświęca pomocy bezdomnym
8 września odbył się pogrzeb Leszka Preisnera: cenionego wynalazcy, konstruktora, przedsiębiorcy, ojca wielodzietnej rodziny, szanowanego mieszkańca Jasła, człowieka niezwykłego i zwyczajnego zarazem, budzącego dobre emocje w każdym, z kim się zetknął; człowieka – jak stwierdził podczas żałobnej mszy św. ks. proboszcz Jan Gibała, doskonale oddając odczucia wszystkich obecnych – o gołębim sercu. Leszek Preisner zginął 4 września br. w katastrofie awionetki, którą pilotował, w Głowience koło krośnieńskiego lotniska. Został pochowany 8 września br. w Jaśle. W ostatniej ziemskiej drodze towarzyszyły Mu setki osób. Oprócz najbliższej i dalszej rodziny na pogrzeb przybyli przyjaciele, koledzy, współpracownicy i znajomi z różnych stron kraju, przedstawiciele wielu stowarzyszeń, organizacji i instytucji oraz ludzie, którzy bardzo Go cenili, choć znali tylko z widzenia lub słyszenia. – Wierzymy, że śmierć jest początkiem nowego, lepszego życia (…) Ufamy, że spotkamy się znowu z Leszkiem w domu naszego Ojca – mówił w na wstępie żałobnej uroczystości w kościele pw. św. Faustyny Kowalskiej, przy ul. Św. Jana z Dukli ks. Jan Gibała, proboszcz parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa i Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny w Jaśle. Proboszcz odczytał też list otrzymany od ks. bpa. Edwarda Białogłowskiego, wikariusza generalnego Diecezji Rzeszowskiej, który w czasie wizytacji kanonicznej w 2009 r. gościł w domu państwa Preisnerów. – W święto narodzenia Najświętszej Maryi Panny nazywanym świętem Matki Bożej Siewnej wasza parafia pożegna tragicznie zmarłego w katastrofie awionetki Leszka Preisnera; człowieka głębokiej wiary, postępującego według zasad Ewangelii, człowieka pracowitego, zaangażowanego w pomoc Kościołowi, ojca licznej, szlachetnej rodziny – czytał ks. J. Gibała. – Łączę się z wami w modlitwie. Składam wyrazy współczucia Małżonce zmarłego Leszka i Dzieciom oraz Rodzinie dotkniętej bólem po tak dotkliwej stracie. Przesyłam pozdrowienia i błogosławieństwo wszystkim uczestnikom uroczystości pogrzebowych. W dalszej części mszy św. pogrzebowej ks. Gibała mówił – Żegnamy dzisiaj człowieka wiary i modlitwy, męża i ojca licznej rodziny; żegnamy parafianina o gołębim sercu i stalowym charakterze (…) Szczególną Jego pasją było lotnictwo. Organizował lądowisko najpierw w Czeluśnicy, potem w Jaśle, dopilnował, żeby było poświęcone przez kapłana. I tak często fruwał nad Jasłem, z początku motolotnią, ostatnio własnym samolotem z napisem SP JUT. Wtajemniczeni wiedzieli, że skrót JUT oznacza Jezu Ufam Tobie. Zapytany, czy bezpiecznie jest tak latać, odpowiadał, że w powietrzu jest bezpieczniej niż na ziemi. I rzeczywiście nie w powietrzu zginął, lecz na ziemi, po zderzeniu się z nią, w płomieniach ognia, w niedzielę 4 września, o godzinie 17. koło Krosna w Głowience. Dwie minuty po starcie. Zginął razem z pasażerem Arturem Krzysztyńskim. W dzień wyjątkowy – kanonizacji Matki Teresy z Kalkuty… Końcowe obrzędy pogrzebowe prowadził ks. Tomasz Dziedzic. Po mszy ciało Zmarłego zostało przewiezione na jasielski cmentarz komunalny przy ul. Mickiewicza gdzie nad trumną, w imieniu kolegów – lotników śp. Leszka Preisnera pożegnał Andrzej Skrudlik, wiceprezes Jasielskiego Stowarzyszenia Lotniczego „Ikar”. Wstrząsająco zabrzmiała banalna, przytoczona przez niego ostatnia rozmowa pilota z wieżą na lotnisku w Krośnie, przed startem w ostatni – jak się okazało – lot. Krótkie, rutynowe komunikaty i polecenia, zgoda na start, a po chwili głucha cisza w radio… Śp. Leszek Preisner miał 49 lat. Osierocił żonę Beatę i ośmioro dzieci. Jego śmierć pogrążyła w smutku rodzinę, wszystkich przyjaciół i znajomych, ale też mnóstwo ludzi, którzy zetknęli się z nim tylko przelotnie i wcześniej nawet nie zdawali sobie sprawy, jak piękne jest to, że w ogóle mieli szczęście Go poznać. *** Pochodził z Jasielnicy Rosielnej (pow. brzozowski). W Jaśle założył i rozwinął firmę DeltaTech Electronics, znaną z solidności, wdrażającą innowacyjne projekty i produkującą wysokiej klasy urządzenia diagnostyczne dla motoryzacji. Z bratem Piotrem, podzielającym jego pasję do konstruowania i elektroniki, w 2013 roku zaprojektowali i zbudowali ekologiczną hulajnogę o napędzie elektrycznym, która podbiła zachodnie rynki. Kilka lat wcześniej obydwaj – z firmą Romet – stworzyli prototyp samochodu elektrycznego. Lotnictwem interesował się od wczesnej młodości. Już mając 16 lat zaczął szkolić się na szybowcach. Pierwszą maszyną latającą jaką kupił lata później był motoszybowiec Ogar. Potem przyszedł czas na małe samoloty. W 2008 roku był wśród założycieli i został prezesem Jasielskiego Stowarzyszenia Lotniczego „Ikar”, które wystarało się o utworzenie w Jaśle niewielkiego lądowiska. – Nie ma odwrotu od lotnictwa. My dzisiaj możemy samolotem dolecieć do Warszawy za godzinę lub dwie. Spokojne startuję po śniadaniu, lecę do Warszawy, załatwiam wszystkie sprawy i wracam do domu na obiad – powiedział w rozmowie z Ewą Wawro, której fragmenty wykorzystała w opublikowanym w grudniu 2013 roku na stronie internetowej i w „Podkarpaciu”, poświęconym Mu artykule „Od lotnictwa nie ma odwrotu”. Na jej pytanie, co jest najpiękniejszego w lotnictwie, odpowiedział wówczas: – To, że człowiek lecąc angażuje w to wszystkie swoje zmysły. Jeżeli leci, to już w zasadzie nie myśli o tym, co dzieje się na ziemi. Całkowite oderwanie się od problemów. Godzina lotu potrafi bardziej mnie zrelaksować i odstresować, niż tydzień leżenia na plaży. Jeśli musiałbym przestać latać, to byłoby trudne, to jakby ktoś wyrwał kawałek mnie samego. Na to lekarstwa nie ma. Zapytany z kolei, czy lotnictwo jest niebezpiecznym sportem, odparł – Trzeba jasno powiedzieć, że jest niebezpieczne, ale czy bardziej od innych sportów wyczynowych? Tragiczny wypadek można mieć nawet jadąc na rowerze, czy pływając kajakiem. Ale to prawda, że lotnictwo to pasja, która wymaga bardzo dużej samodyscypliny i bardzo dużej uwagi. A na zakończenie dodał: – Jeśli ktoś nie zdaje sobie sprawy z faktu, że każdy lot może być ostatnim, to nie dorósł do lotnictwa i lepiej niech się za to nie zabiera. st Jaślanin zginął w wypadku awionetki koło Krosna Od lotnictwa nie ma odwrotu Czy hulajnoga z Jasła podbije świat? {gallery}galerie/16_rok/pogrzeb_LP{/gallery}
Translation for 'oslabienie czucia' in the free Polish-English dictionary and many other English translations.
Lista słów najlepiej pasujących do określenia "cecha osoby o gołębim sercu":DOBROĆSZCZEROŚĆANIOŁALTRUISTASAMARYTANINCHARAKTERDUCHTCHÓRZOSTWOPROSTOTASTYLBRUTALNOŚĆSKROMNOŚĆŻYCZLIWOŚĆTAKTŚMIAŁOŚĆMANIERAOBLICZEPODŁOŚĆNIKCZEMNOŚĆPOCZCIWINA
3eh7D. ikosqk8xd5.pages.dev/381ikosqk8xd5.pages.dev/210ikosqk8xd5.pages.dev/310ikosqk8xd5.pages.dev/137ikosqk8xd5.pages.dev/399ikosqk8xd5.pages.dev/214ikosqk8xd5.pages.dev/154ikosqk8xd5.pages.dev/258ikosqk8xd5.pages.dev/3
siłacz o gołębim sercu